O chęci życia i o tym, co po diagnozie okazało się naprawdę ważne – opowiada pani Katarzyna, która jako pierwsza pacjentka Zagłębiowskiego Centrum Onkologii zdecydowała się na profilaktyczną mastektomię.
Dominik Uchnast: Jest pani po zabiegu profilaktycznej mastektomii. Proszę nam powiedzieć więcej, jaka historia się z tym wiąże.
Pani Katarzyna: – Trzy lata temu, podczas kąpieli, wyczułam u siebie guzka lewej piersi. Niestety, w trakcie dalszych badań okazał się to być nowotwór złośliwy. Tym sposobem trafiłam do Zagłębiowskiego Centrum Onkologii na chemioterapię. W trakcie dowiedziałam się o możliwości wykonania badań na mutację genów BRCA 1 i BRCA 2. Wcześniej słyszałam o takiej możliwości, ale byłam przekonana, iż znaczenie mają tylko nowotwory piersi w linii kobiecej, które dotknęły nasze mamy, babcie czy siostry naszych mam. Natomiast w moim przypadku było tak, że owszem występowały, lecz od strony taty.
Tak na marginesie, poznałam osoby, u których w wywiadzie rodzinnym rak piersi nie pojawił się ani ze strony żeńskiej, ani ze strony męskiej, natomiast badania wykazały mutację genu. O tym warto mówić, jak i o tym, żeby więcej kobiet było świadomych, że nie tylko obciążenie ze strony mamy, ale wszystkie nowotwory piersi w rodzinie mogą mieć znaczenie. W każdym razie, jadąc tutaj na badanie, myślałam, że wszystko będzie w porządku. I wyszedł TEN gen. Poczułam się troszeczkę tak, jakbym miała żyć na bombie zegarowej. Pomyślałam sobie wtedy, że jest w moim ciele coś, co może sprawić, iż ponownie będę przechodzić to samo, co przechodziłam z tą piersią. Lekarze powiedzieli mi, iż jest taka możliwość, aby usunąć jajniki i drugą pierś, żeby zmniejszyć zagrożenie nowotworem właściwie do minimum. Ryzyko jest obniżone nawet o 95 proc.
Zdecydowała się pani na Zagłębiowskie Centrum Onkologii. Dlaczego? Nie jest pani mieszkanką Dąbrowy Górniczej.
– Mam koleżankę, która jest pielęgniarką pracującą z osobami w chorobie nowotworowej. Jeżeli chodzi o pacjentki, którymi czasami przychodzi jej się opiekować i widzi pracę dąbrowskich lekarzy, powiedziała mi, że gdyby miała problem z piersiami, oddałby je tylko w ich ręce. Wcześniej jeszcze, kiedy wykryłam u siebie guzka w piersi, nie wiedziałam co mam zrobić i pierwszym lekarzem, do którego się udałam była moja ginekolog. Ona podała mi namiary na koordynatorkę leczenia onkologicznego, panią Elizę Działach, pracującą w dąbrowskim szpitalu. Pani Eliza porozmawiała ze mną i wyjaśniła wiele nurtujących mnie kwestii. W trakcie rozmowy okazało się, że najbliższy wolny termin jest na najbliższy poniedziałek, co ostatecznie zaważyło na mojej decyzji. Nie czekając zapisałam się i tak wypadło, że pierwsza wizyta była u doktora Sznajdera.
Pierwszą pierś „straciła” Pani przez chorobę nowotworową. Na usunięcie drugiej zdecydowała się Pani sama po wynikach badania. To zapewne trudna decyzja, którą każdy musi podjąć indywidualnie.
– Byłam wtedy w trakcie chemioterapii w związku z pierwszą piersią. Dla mnie te tygodnie przed badaniem były ciągłą walką. Po chemii czułam się słabsza, przychodziłam do domu i starałam się jak najbardziej wzmocnić, żeby przetrwać kolejne cykle. Jakoś tak odruchowo pomyślałam „chcę żyć!”. Nieważne, co będę musiała usunąć, nie chcę funkcjonować w takim stresie, nie chcę żyć w takim zagrożeniu, nie chcę budzić się każdego ranka i myśleć, że przez zmutowany gen w moim ciele mogę przeżywać jeszcze raz to samo co teraz. Decyzja była bardzo szybka.
Zdecydował wola życia i dotychczasowe doświadczenia.
– Już po pierwszej wizycie wiedziałam, że będę musiała usunąć pierś. Ale doktor Sznajder powiedział mi, że jeżeli zdecyduję się na zabieg, odbędzie się on z jednoczesną rekonstrukcją. Wejdę z piersią i wyjdę z piersią. To było dla mnie ogromnie ważne.
Co chciałaby pani przekazać innym kobietom, zarówno tym, które nie doświadczyły problemów nowotworowych, jak i tym, które stoją przed podobną decyzją?
– Każdą kobietę gorąco namawiam do samokontroli piersi i wykonywania badań profilaktycznych. Osoby, które mają w rodzinie historie z rakiem piersi, nie tylko w linii żeńskiej, zachęcam do badań na mutację genów. Zresztą nie tylko. Mam koleżankę, w której rodzinie po żadnej ze stron nie występował nowotwór piersi, ona sama jednak zachorowała. Została też u niej potwierdzona mutacja.
Co do pań, u których badanie genetyczne wskazuje na ryzyko, ciężko mi kogoś namawiać, bo na pytanie „usuwać czy nie usuwać?” każdy musi odpowiedzieć sam. To musi być integralna, indywidualna decyzja. Ja wiem, że mnie usunięcie bardzo uspokoiło.
Wspomniała pani, jak ważna była rekonstrukcja piersi.
– Kobiety, jeżeli się wahają, myślą, że piersi mogą być brzydkie, ale naprawdę, bardzo ładna jest ta pierś. Doktor Sznajder jest ogromnym fachowcem, przy nim człowiek czuje się bezpiecznie i spokojnie. Gdyby było tak, że operację można wykonać ale bez rekonstrukcji, sądzę, że decyzja byłaby dużo trudniejsza. Nie chciałabym być w takiej sytuacji i decydować, że muszę usunąć piersi i nie zostaje mi nic. W ogóle ta choroba bardzo uderza w kobiecość. Dochodzi przecież jeszcze utrata włosów podczas leczenia raka. Tutaj po raz kolejny byłam zaskoczona, bo na tutejszej onkologii dostępny był czepiec chłodzący, który minimalizuje takie ryzyko. Może odbiegam nieco od tematu, ale dodawało to nam kobietom sił do dalszej walki.
Diagnoza o raku piersi zmienia życie w jednej chwili.
– W trakcie leczenia całkowicie zmienia się sposób myślenia. Rzeczy, które były kiedyś ważne, nagle przestają być istotne. I tak jak miewa się przecież różne priorytety czy problemy, tak nagle tracą one na znaczeniu. Teraz, leżąc w szpitalu, myślałam, ile przeszłam przez ostatni czas. I tak się zastanawiam skąd się bierze ta cała siła. Siła życia. W tej chorobie uruchamiają się czasem takie mechanizmy, co wiem też po koleżankach, z którymi razem się leczyłyśmy, że człowiek staje się zupełnie inny i walczy. Tylko musi mieć jakiś punkt odniesienia, rodzinę, czy w ogóle kogoś bliskiego dla kogo chce się starać, kogoś, kto daje oparcie.
W tym wszystkim wykazała się pani ogromną odwagą i hartem ducha.
– Czuję, że po prostu spotykam na swojej drodze dobrych ludzi. Dziewczyny na Onkologii Klinicznej, lekarze, pielęgniarki, opiekunki. Wszyscy byli tak bardzo życzliwi i wspierający. Przecież pamiętam jak opuszczałam onkologię. Autentycznie się popłakałam, kiedy pielęgniarki mnie wyprzytulały, życzyły wszystkiego dobrego. Mam bratanicę, która bardzo się martwiła moim leczeniem. Kiedy słyszała co mówię, to „śmiała” się, że ja nie idę tutaj na kolejną chemię tylko na spotkanie z koleżankami. Też zaczęłam to tak traktować. Od drugiej chemii. Pierwsza, wiadomo, byłam niepewna i wystraszona przed nieznanym. Przed każdą kolejną już miałam w głowie, że nie idę na leczenie, tylko na spotkanie z TYMI ludźmi, a leczenie jest przy okazji. Wyobrażałam sobie również, że chemia nie jest trucizną, która niszczy mój organizm, tylko to jest coś co niszczy komórki rakowe. Pamiętam jak pewnego razu podchodziłam pod szpital i pomyślałam sobie: dlaczego to ja mam się bać? To on powinien się bać! Tak mi przyszło do głowy i to towarzyszyło mi już do końca leczenia, że to nie ja, ale on, rak, powinien się bać, skoro ta chemia ma jego zabić a mnie uratować. Wyobrażałam sobie w trakcie jak pochłaniane są te komórki nowotworowe.
Dziękujemy Pani Katarzyno za tę rozmowę. Nie chcemy pani dłużej nadmiernie obciążać po zabiegu, a wiemy, że wychodzi pani dzisiaj do domu. I gratulujemy sukcesu w tym starciu. Wierzymy, że pani doświadczenia i pani nastawienie będą inspiracją dla innych osób.
– Również dziękuję. Za wszystko.
Rozmowa ukazała się w kwietniowym numerze „Przeglądu Dąbrowskiego”